Ko phi-phi to znana wyspa Tajlandii choćby z amerykańskiego filmu z Leonardem DiCaprio pod tytułem The Beach. My też mieliśmy tutaj pewną przygodę związaną tym razem z obywatelką Ameryki.
Na wyspę Ko phi-phi trafiliśmy za namową Heidi, którą spotkaliśmy w jednym z hosteli w Georgetown o czym wspominam tutaj. Cała historia była bardzo prosta. Siedzieliśmy sobie przed hostelem i raczyliśmy się piwami ze sklepu na przeciwko aż w pewnym momencie pojawiła się ona i zapytała czy może do nas dołączyć, bo jest tu sama i czuje się nieco niepewnie.
Oczywiście nie mieliśmy nic przeciwko i bardzo fajnie spędziliśmy razem czas. Jak się okazało Heidi pracowała na wyspie Ko Phi-Phi w jednym z resortów. Stwierdziła, że jeżeli uda nam się tu przyjechać to koniecznie musimy ją odwiedzić. Jak już wylądowaliśmy w tej części Tajlandii to naprawdę nie sposób tutaj nie trafić, bo wyspa jest mega rozreklamowana i można rzec, że wszystkie drogi tutaj prowadzą. Więc wpadliśmy.
Po kilku próbach dodzwonienia się zostaliśmy poinstruowani, że mamy czekać na łódź wikinga i do niej wsiąść. Po około godzinie faktycznie jakiś, zbłąkany chyba, wiking pojawił się i zabrał nas swoją łodzią. Po dość sympatycznej podróży po tych niesamowitych wodach dotarliśmy do resortu w którym pracowała Heidi.
Fajnie było się zobaczyć po tych kilku dniach. Właściwie to nasz plan był taki, żeby spać na plaży, bo naprawdę były ku temu i warunki i okoliczności, jedynie chcieliśmy zostawić u Heidi nasz bagaż. Ta jednak uparła się, że nie ma takiej możliwości, że dzięki nam ona tak fajnie spędziła czas w Georgetown, że ona nam daje domek do spania. Wiedzieliśmy, że resort w którym pracuje jest dość drogi a nasz wyjazd zaliczał się do naprawdę nisko budżetowych dlatego nie chcieliśmy robić ani jej ani sobie kłopotu. Heidi była jednak nieugięta więc upewniliśmy się, że to na pewno nie jest dla niej żaden problem oraz że wie, że my nie możemy za ten domek zapłacić. Negocjacje skończyły się tym, że to żaden problem, bo ona tutaj pracuje więc dostaliśmy klucze i tak o to zamieszkaliśmy w bajecznym domku z widokiem na morze.
Wieczorem zjawiła się Heidi i upewniwszy się, że mamy się dobrze wyciągnęła nas na imprezę. Resort był oddalony dość spory kawałek od centrum co miało swoje dobre i złe strony, bo dzięki temu było się z dala od zgiełku lecz z drugiej strony było dość kłopotliwe wracanie w nocy, bo ścieżka która prowadziła do resortu biegła przez taką mikrodżunglę - nic super trudnego, ale jednak żadnej normalnej drogi do resortu nie było - stąd ta łódź wikinga która transportowała gości wraz z ich bagażami prost z przystani.
Rano obudziło nas pukanie do drzwi menadżera ośrodka. Był on zaskoczony, że jeszcze nie zdążyliśmy się zameldować dlatego przyszedł nas o to poprosić - czytaj - zapytał co my do cholery tutaj robimy!
Podeszliśmy grzecznie do recepcji, żeby wyjaśnić całą sytuację. Tłumaczymy więc, że spotkaliśmy Heidi, że w Malezji, no i ona nas zaprosiła, że my wcale nie chcieliśmy tutaj spać no i w ogóle, że tylko bagaże chcieliśmy zostawić. Oczywiście nikt o całej akcji nie miał zielonego pojęcia, na szczęście światełkiem w tunelu okazała się być informacja, że Heidi faktycznie tutaj pracuje, a właściwie to nawet dwie Heidi.
Nie wiem jakim cudem, bo wyspę można obejść pieszo dookoła w jeden dzień, ale nikt nie wiedział (łącznie z menadżerem) gdzie Heidi mieszka. Dodzwonić się oczywiście też nie dało. Ktoś jednak wiedział gdzie mieszka druga Heidi, która prawdopodobnie wie gdzie mieszka ta pierwsza. Tak zaczęły się nasze poszukiwania. Po dość długim czasie dotarliśmy do tej pierwszej a z jej pomocą do właściwej Heidi, którą spotkaliśmy w stanie wyraźnie wskazującym na dobrą zabawę dnia poprzedniego. Zadowoleni z tego, że nie wypiera się znajomości z nami i nadal pamięta kim jesteśmy i co tu robimy oraz zapewnieniu nas, że załatwi całą sprawę wyruszyliśmy na zwiedzanie wyspy.
Tak na dobrą sprawę wyspa jest zorganizowana tak, żeby nie trzeba było jej zwiedzać, no może co najwyżej jej bary. Jest to typowa wyspa wypoczynkowa. Właściwie jedyny szlak prowadził na górę wyspy z której rozpościerał się niesamowity widok na wszystkie pobliskie wysepki. Bardzo przyjemna i fajna trasa, która na samym końcu zaskoczyła nas panem sprzedającym wodę i inne batony, który hobbistycznie uczył się języków obcych od turystów. Pan bardziej mówił po czesku, ale już po naszej wizycie władał jakże przydatnym polskim stwierdzeniem "piękne, niebieskie oko", o które sam nas zapytał.
Po powrocie okazało się, że Heidi potrzebowała wyjątkowo dużo snu tego dnia i o godzinie mniej więcej 18, już dość poważnie zdenerwowany menadżer nadal nie wiedział co jest grane. Poszliśmy więc po Heidi, aby ta w końcu ostatecznie wyjaśniła całą sytuację i powiedziała nam co my właściwie mamy teraz zrobić.
Całość skończyła się pozytywnie - w domku zostaliśmy, Heidi wróciła do żywych i wszyscy byliśmy zadowoleni. To był fajny czas - chwilami trochę nerwowy jednak z perspektywy czasu można powiedzieć, że po prostu Heidi dała się ponieść beztrosce tego miejsca za to intencje miała jak najbardziej szczere za co jesteśmy jej wdzięczni.

![]() |
W pewnym momencie spotykają się dwie plaże. Tak jak widać ta po prawej jest bardzo płytka i uwierzcie, że woda tam jest cieplejsza niż ta którą zwykle leje się do wanny. |

![]() |
Niech ten ptak zobrazuje Heidi |
![]() |
"Wyczuwam melanż" |
*zdjęcia: Magda i Tomek