Nie mogę powiedzieć, że do podróży do Azji nie przygotowaliśmy się w ogóle - zrobiliśmy dwie rzeczy. Kupiliśmy namiot z Tesco, bez tropiku za około 20 zł w którym zamierzaliśmy spać oraz Magda znalazła nocleg na pierwszą noc w Kuala Lumpur na couchsurfingu. Nie muszę chyba dodawać, że pomysł z namiotem nie był górnych lotów, natomiast pierwszy nocleg w Azji spędziliśmy w tym oto miejscu.
Było to mieszkanie pewnej Rosjanki oraz jej męża Malezyjczyka, pełne couchsurferów. Byli wszędzie, zarówno w domu jak i na balkonie. Mieszkanie było specjalnie przygotowane i chyba każdy mógł tam się pojawić jeśli zapytał. Wystarczyło dostosować się do wypisanych reguł i można było siedzieć tam do woli. To było naprawdę ciekawe miejsce, pierwszy powiew podróżniczego wiatru. Pierwsza styczność z ludźmi, którzy w większości wybrali podróżowanie jako sposób na życie. Trochę nas to wszystko zaskoczyło, ale też zaintrygowało. Z perspektywy czasu tak sobie myślę, że jeszcze do końca nie rozumieliśmy o co w tym wszystkim chodzi.
Kuala Lumpur zwiedziliśmy - a jakże. Na początku podeszliśmy do tego jednak trochę po europejsku. Zaczęliśmy szukać miejsc sztandarowych. A skoro tak, no to pierwsze kroki postawiliśmy w kierunku Petronas Towers - bliźniaczych wież będących wizytówką miasta, które do niedawna posiadały zaszczytny tytuł najwyższych na świecie.
Jednak zdecydowanie lepszym pomysłem było wybranie się do centrum miasta, tam gdzie tętni prawdziwe życie, gdzie można coś zjeść, czegoś się napić i poobserwować żywą ulicę. Tak oto postawiliśmy pierwsze, jeszcze skromne kroki w jednym z tych miejsc dla których chce się do Azji wracać - po prostu na azjatyckiej ulicy.
W Kuala Lumpur byliśmy tylko parę dni. Chcieliśmy ruszyć w drogę, aby zobaczyć prawdziwą Malezję. To jak żyją zwykli ludzie w zwykłym miastach i wsiach. Dlatego postanowiliśmy ruszyć w drogę na stopa z nadzieją, że domem będzie wspomniany już namiot z Tesco. Ponieważ nie chcieliśmy tracić czasu na wydostanie się z miasta, postanowiliśmy wziąć najbliższy pociąg w dowolnym kierunku i dojechać do pierwszej lepszej stacji już za wielką metropolią.
Tym oto sposobem znaleźliśmy się wieczorem w mieście Segamat. Jeżeli możecie sobie wyobrazić miejsce, które niczym, absolutnie niczym was nie zaciekawi to właśnie je widzicie. Noc zbliżała się nieuchronnie a my szliśmy wzdłuż głównej (?) ulicy czekając aż w końcu skończą się hangary pełniące rolę sklepów. Musieliśmy w końcu znaleźć miejsce, żeby rozbić nasz wspaniały namiot.
To naprawdę nie był dobry plan zważywszy na to, że o Malezji nie wiedzieliśmy absolutnie nic ponadto, że jest to muzułmański kraj. Nawet jeśli udałoby nam się wyjść z tego miasta to i tak rozbicie namiotu graniczyłoby z cudem, bo ziemia tu była twarda jak skała a na dodatek czerwona i co najgorsze, pełna robactwa.
Z opresji uratował nas gość na motorku. Podjechał i zapytał się, z widoczną troską, co my tu robimy i czy nie potrzebujemy jakiejś pomocy. Kiedy przedstawiliśmy mu swoje zamiary twarz jego nie wyraziła aprobaty. Dowiedzieliśmy się, że miasto ciągnie się jeszcze jakiś czas i na pewno nie zdążymy z niego wyjść na piechotę przed zmrokiem, a ponadto dzielnica nie należy do najbezpieczniejszych.
Skoro sprawy przybrały taki obrót i nagle oto pojawił nam się znikąd wybawca na motorku, nieśmiało choć stanowczo zapytaliśmy czy, aby nie mieszka w okolicy i nie dysponuje kawałkiem ogródka w którym moglibyśmy rozbić nasz namiot. Odpowiedź była twierdząca więc po krótkiej chwili negocjacji dostaliśmy przyzwolenie na nocleg. Pojawił się jednak pewien problem. Do miejsca do którego mieliśmy się udać dzieliło nas jeszcze kilkadziesiąt metrów a nasz nowy gospodarz ze względu na trwający Ramadan spieszył się na kolację.
Dostaliśmy propozycję podwiezienia, ale niestety osobno. Ponieważ okolica, jak i okoliczności nie były do końca jasne postanowiliśmy się nie rozdzielać, poprosiliśmy w zamian na narysowanie nam mapki i wytłumaczenie gdzie dokładnie mamy się udać. Do tej pory nie wiem jakim cudem, ale znaleźliśmy ten dom i ogródek.
To była nasza pierwsza i ostatnia noc w tym namiocie. Uwierzcie mi - naprawdę nie da się w tych okolicach spać w namiocie, nie wiem co my sobie wyobrażaliśmy. Tak czy siak namiot w ciągu tej jednej nocy się zwrócił, więc byliśmy zadowoleni.
Na następny dzień postanowiliśmy spróbować złapać stopa. Oczywiście tragedia. Skończyło się na tym, że wzięliśmy autobus parę kilometrów, żeby wydostać się z miasta, a potem już na wolnej drodze znów próbowaliśmy swych sił. Nadal tragedia. Spędziliśmy pół dnia i nic, a tu tropiki - żar leje się z nieba i co tu wymyślić? Na szczęście w końcu się udało. Kierowce poprosiliśmy o odstawienie na najbliższy przystanek autobusowy i podpowiedzenie w którą stronę najlepiej się udać. Tak oto znaleźliśmy się na drodze do wyspy Tioman o której będzie kolejny wpis.
Takie właśnie były nasze początki. No, ale w końcu człowiek uczy się na błędach. My nie chcieliśmy zaczynać wielkiej wyprawy, chcieliśmy podróżować na własną rękę, ale jednak w miarę przetartymi szlakami. Już niebawem miało się okazać, że w Azji tego typu podróżowanie jest wyjątkowo proste i naprawdę nie trzeba aż tak wydziwiać.
* zdjęcia: Tomek i Magda
* zdjęcia: Tomek i Magda